W swoich wspomnieniach często Ksiądz Biskup podkreśla łaskę Bożą. Czym ona jest?
W Nowym Testamencie jest to bezpośrednia ingerencja Boga w życie człowieka oraz pomoc. Boża łaska objawia się także w darowaniu i przebaczaniu winy. To szczególna przychylność Boga w stosunku do człowieka, wyraz miłości Stwórcy, którą Bóg daje człowiekowi w prezencie. Podobnie jest ze chrztem – to wielki skarb, Boży dar, który się przyjmuje albo odrzuca. Ten, kto jest obdarowany przychylnością i życzliwością dostąpił łaski czyli rozradował się.
Jak odróżnić łaskę od przypadku?
Nie wierzę w przypadki. Miałem dużo zdarzeń w moim życiu, które z łatwością można byłoby odczytać jako przypadek, jednak z perspektywy wszystko wygląda inaczej. Jest nawet Lutrowe stwierdzenie, mówiące, że dopiero spoglądanie wstecz daje perspektywę Bożej łaski. Im człowiek jest starszy i spogląda na swoje życie, wówczas wyraźniej dostrzega działanie miłosiernego Boga . Gdybym wierzył w przypadki, to może bym całkowicie zwątpił. Nie pisałem o tym w moich wspomnieniach, ale były takie dwie sytuacje, kiedy śmierć zaglądała mi w oczy. To nie był przypadek, a doświadczenie graniczne. Dzięki zrządzeniu Bożemu wyszedłem z tych sytuacji cało.
Nigdy Ksiądz Biskup nie wątpił?
Cóż, każdy ma czasami wątpliwości. Były takie chwile, ale im głębiej wnikałem w Pismo Święte, tym miałem tych wątpliwości mniej. Oczywiście są decyzje, przy których do ostatniej chwili i długo po ich podjęciu, spekuluje się, czy nie dało się pewnych spraw lepiej załatwić.
A jednak dla wielu lektura Pisma Świętego nie tyle rozjaśnia, co jeszcze bardziej zaciemnia horyzont. Pojawiają się wątpliwości i pytania…
Tak też się zdarza i nie raz mogłem to zaobserwować w rozmowach duszpasterskich. Kryzysy pojawiają się w różnych kontekstach, a często w sytuacji, gdy sięgamy po Pismo Święte Starego Testamentu bez uwzględnienia Nowego. Niedawno miałem rozmowę z pewną sędziwą panią, która powiedziała, że wiele tekstów ze Starego Testamentu nie rozumie lub budzą jej sprzeciw. A jednak taka była starożytna rzeczywistość, daleka od idealistycznych krajobrazów, niemniej w tym wszystkim wierzący doświadczają Boga, dostrzegają nić Bożej miłości i ratunek dla człowieka. Wątpliwości są naturalne, ale świadomość Bożego prowadzenia i łaski, zmienia całkowitą perspektywę, pokazując, że Pan jest silniejszy i większy niż nasze zwątpienie.
Czy momenty zwątpienia dotyczyły także sytuacji na Mazurach, kiedy widział Ksiądz Biskup wyjeżdżających parafian i kolegów księży?
To były ciężkie chwile, niezwykle trudne do przepracowania, a wiązało się z nimi wiele czynników. Można było nawet mówić o „eksporcie ludzi”, bo tak zwana akcja łączenia rodzin zależała od ilości pieniędzy, które Republika Federalna Niemiec przekazywała ówczesnej władzy. Były też inne sytuacje: jeśli ktoś z zewnątrz lub władz był zainteresowany danym gospodarstwem, to paszporty na wyjazd przynoszono do domu i „przyjaźnie” nakłaniano do wyjazdu. Zawsze się pytałem ludzi, dlaczego wyjeżdżają, ale w pewnym momencie powiedziałem sobie: nie jest moim zadaniem namawianie kogokolwiek do wyjazdu czy pozostania w Polsce. Kiedy parafianie przychodzili i pytali się, co mają zrobić. Odpowiadałem, że decyzja należy do nich i muszą ją samodzielnie podjąć, szczególnie w obliczu wielu przeżyć, częściej złych niż dobrych. Mówiłem do moich parafian: Ważne jest to, żebyście, jako Mazurzy i ewangelicy trwali przy swojej wierze, obojętnie gdzie będziecie. Nie chcę jednak ukrywać, że na początku mojej służby była to dla mnie ogromna trauma, gdy w prawie każdą niedzielę żegnałem parafian.
Jak udało się przełamać traumę?
W pewnym momencie zrozumiałem, że nie da się tego zatrzymać i trzeba się z tym „po prostu” pogodzić. Wyjeżdżali ludzie bardzo różni – nie tylko Niemcy, Mazurzy, ale też ludzie mający często polskie korzenie, polsko brzmiące nazwiska. Wielu było od lat związanych z Mazurami i pielęgnowało tutejszą gwarę. Mazurzy doznawali po 1945 roku wielu przykrości i prześladowań. Po tragicznych doświadczeniach nie było łatwo tych ludzi przekonać do nowej władzy, a tym bardziej polonizować. Nie było przecież śpiewników w języku polskim, więc używaliśmy stare mazurskie i niemieckie kancjonały pisane gotykiem, które na dodatek były zakazane przez komunistyczne władze. Staraniem naszego Kościoła i za zgodną władz państwowych przygotowano w 1947 r. nowy śpiewnik mazurski, który dopiero w 1951 r. wydano dzięki pomocy Ewangelickiego Kościoła Szwecji. Niestety, kiedy otrzymaliśmy te śpiewniki ówczesny wojewoda olsztyński zakazał ich rozpowszechniania, a cały nakład, musiał zostać zniszczony.
Jak wyglądała strona językowa życia liturgicznego Kościoła?
Chaotycznie, a czasami zabawnie. Mieliśmy w parafii panią o pięknym nazwisku Pretorius, która bardzo dobrze rozumiała język polski. Mówiliśmy do niej z żoną po polsku, a ona odpowiadała po niemiecku. Pewnego razu przyszła do organ i popatrzyła na choralnik, z którego żona grała niedzielne pieśni. i powiedziała „Aha, das ist die Melodie – Ich bete an die Macht der Liebe“ [Melodia Uwielbiam miłość Twoją – tłum. red.], następnie zwróciła się do parafian w języku niemieckim i poinformowała, jaką pieśń śpiewamy. Przecież nie mogłem ich zmuszać do śpiewania w języku, którego nie rozumieli. Młodzież uczyła się polskiego i śpiewała po polsku, więc gdy ktoś wchodził do kościoła to słyszał jednoczesny śpiew w dwóch językach.
A duszpasterstwo indywidualne?
Podobnie było podczas domowych spowiedzi i zdarzało się, że w jednym domu spowiadałem w dwóch językach członków jednej rodziny – przemówienie spowiednie, liturgia spowiedzi odbywała się konsekutywnie w dwóch językach. Inaczej się nie dało. Tak też robiłem w giżyckim domu opieki, co wywoływało nieraz oskarżenia ze strony dyrekcji o germanizację pensjonariuszy. Zabawne w tym wszystkim jest to, że ze strony niemieckich ziomkostw byłem z kolei oskarżany o polonizowanie Niemców na Pomorzu. Pamiętam, jak kiedyś w latach 90. przed konferencją w Kilonii zorganizowaną przez wysiedlonych Pomorzan, wysłuchałem trzygodzinnego napomnienia pani, kierującej pracą ziomkostw, jak to przyczyniam się do przymusowej polonizacji pomorskich ewangelików. Odpowiedziałem spokojnie, że w ramach oszczędności funduszy, które sami nam przekazywali, łączymy zbory niemieckojęzyczne z polskimi i prowadzimy nabożeństwa w obydwu językach. Podkreślałem, że najważniejsze jest głoszenie Słowa Bożego i każdy ma prawo usłyszeć je w swoim języku. Później przepraszała mnie w liście i dziękowała, że udało się zachować nabożeństwa po niemiecku. A przecież to właśnie Słowo Boże wymusiło na nas takie, a nie inne działanie.
Jak bardzo aktywność mazurskiego proboszcza wykraczała poza standardowe obowiązki ewangelickiego duszpasterza?
Trudno jednoznacznie oddzielać różne aspekty ludzkich spraw od tych problemów, które dziś wpisują się w szeroko rozumiane duszpasterstwo.
Na przykład?
Przychodzi staruszka i nie potrafi mówić po polsku. Dostaje od władz zgodę na wyjazd, a wraz z nią formalności do załatwienia. To była biurokratyczna męczarnia: potrzebne były dokumenty, dotyczące prawa własności ziemi, a następnie wypełniona obiegówka, na której wpisywano zapłacone podatki i ewidencję obowiązkowego żywca przekazywanego państwu. Na samym końcu każdy, kto deklarował chęć wyjazdu, musiał zrzec się majątku. Kto miał to załatwiać tym ludziom, skoro nie potrafili ani czytać, ani pisać po polsku? Proboszcz. Czasami ludzie przykuci chorobą do łóżka chcieli jak najszybciej wyjeżdżać z Polski i pomagałem im w załatwianiu formalności począwszy od Polskiego Czerwonego Krzyża i lokalnych władz, a skończywszy na niemieckich organizacjach kościelnych i świeckich. Ponadto rzeczy, które wolno było im zabrać, musieli jeszcze oclić i cała procedura również była po polsku. Ktoś to musiał za nich zrobić.
Parafianie decydujący się na emigrację to także kolejne wyzwanie pustoszejących kościołów…
Wioski się wyludniały, a kościoły stały puste. W powiecie giżyckim i mrągowskim organizowałem punkty duszpasterskie, o których wiedziałem, że na pewno się utrzymają. Właściwie pozostały one do dziś: Giżycko, Wydminy i Węgorzewo. A we wszystkich wsiach dookoła życie ewangelickie wygasało. W Zelkach przykładowo pozostały tylko dwie rodziny. Lokalna społeczność rzymskokatolicka przyszła do mnie z pieniędzmi, aby odkupić kościół, a przecież nie mogłem niczego sprzedawać, bo właścicielem obiektów sakralnych było państwo. Władze przekazały kościół polskokatolikom, a później Kościołowi rzymskokatolickiemu. W Orłowie z kolei nasz kościół przejęli prawosławni przy protestach katolików. Piszczałki z organów i świeczniki ołtarzowe przeniosłem do parafii w Giżycku, gdzie służą do dziś.
Czy tarć przy przekazywaniu kościołów poewangelickich katolikom było niewiele?
Ależ konflikty były i to sporo. Kiedy obejmowałem parafię to większość kościołów już przejęto prawem pięści. Czasami coś oddawano, zwłaszcza wtedy, jeśli w jednej miejscowości nie było zapotrzebowania na wszystkie kościoły. Tak było np. w Węgorzewie, ale i kościół w Giżycku też miał rzymskokatolicki epizod zaraz na początku lat 50. Później w latach 70. znów ruszyła fala zabierania kościołów siłą.
To jest też czas ekumenicznego entuzjazmu w Europie. Jak wyglądała sytuacja na Mazurach, gdzie pod koniec lat 70. ordynariuszem diecezji był bp Józef Glemp, późniejszy metropolita warszawsko-gnieźnieński i prymas Polski?
Było trudno. Biskup mówił, że ‘ta plama luterska ma zniknąć’. Później, gdy przyszedł do Warszawy w 1981 roku, to zmienił nastawienie. Rozmowy – nazwijmy to pojednawczo-ugodowe – prowadził mój poprzednik, jednak wydarzenia te działy się niejako pod zewnętrznym naciskiem. Upublicznienie zagranicą faktu o zabieranych siłą kościołach ewangelickich, wymusiło działania wizerunkowe. Powołano komisje, które miały ustalić zasady wykupu świątyń, co też czyniono, ale oczywiście za bezcen i w ratach spłacanych w odniesieniu do płodów ziemi, bo przecież nie dolara. I na tym sprawa się skończyła. Nie było żadnych działań zmierzających do duchowego zadośćuczynienia czy przeprosin. Całkiem inna sytuacja była na Śląsku. W roku 1999 z abp. Damianem Zimoniem, odprawiłem nabożeństwo ekumeniczne w Katowicach w naszym kościele z okazji podpisania Wspólnej deklaracji o Usprawiedliwieniu. W Roku Jubileuszowym 2000 dzięki osobistemu zaangażowaniu abpa Zimonia zwrócono nam kościół im. Marcina Lutra w Siemianowicach. Było to wielkie ekumeniczne święto pojednania na Śląsku.
Jakoś skromnie wygląda ten polski ekumenizm…
Myślę, że pomimo różnych przeszkód udało się zapoczątkować proces pojednania i współpracy w różnych dziedzinach.
Trwają przygotowania do jubileuszu 500-lecia Reformacji, a przecież w 1983 roku odbywały się obchody Roku Lutra z okazji 500. rocznicy urodzin reformatora. Jak Ksiądz Biskup wspomina ten czas?
Atmosfera była bardzo trudna, gdyż jeszcze trwał stan wojenny. Byłem wówczas seniorem diecezji cieszyńskiej i udało nam się na miejscu zorganizować dwa przedsięwzięcia. Pierwsze dotyczyło Bielska, które w 1953 roku połączono z Białą. W obydwu miastach były dwa Place Kościelne, a przy nich kościół ewangelicki i rzymskokatolicki. Nie wiem, czy komuniści chcieli zrobić nam na złość, ale akurat plac kościelny przy naszej świątyni nazwano im. Ks. Piotra Ściegiennego. Przez lata podejmowaliśmy próby zmian, ale bez skutku. Z okazji Roku Lutra umocowaliśmy na pomniku reformatora tablicę z napisem „Marcin Luter” w miejsce zniszczonego napisu w języku niemieckim. Jednocześnie złożyliśmy do władz miejskich pismo z prośbą o przemianowanie placu, co udało się zrobić. Drugą rzeczą, która się powiodła, była realizacja filmu o Lutrze dzięki współpracy z Telewizją Katowice. W diecezji odbywały się wieczornice i uroczystości kościelne. Pamiętajmy jednak, że był stan wojenny i bardziej niż samym Lutrem – przynajmniej na Śląsku – byliśmy zajęci przekazywaniem i koordynowaniem pomocy, jaka napływała z zagranicy.
Na początku wspomnień opowiada Ksiądz Biskup o początkach służby w Kościele i o przeżyciu nawrócenia. Pierwszą osobą, której powierzył Ksiądz swoje przeżycia była kobieta, s. Aurelia Scholl.
Siostra Aurelia była ostatnią przełożoną diakonatu miechowickiego, czyli linii wywodzącej się wprost od Matki Ewy Tiele-Winckler. Siostry od lat organizowały spotkania noworoczne. Odbywały się w tym okresie ewangelizacje, w których brały udział siostry z diakonatu. Siostra Aurelia jako przełożona była odpowiedzialna za duszpasterstwo w diakonacie. Zajmowała się również prowadzeniem ekumenicznych spotkań rekolekcyjnych w Zachełmiu. To była bardzo uduchowiona osoba i wiele jej zawdzięczam.
Czy zawsze służba kobiet w Kościele była zauważana?
Osobiście zawsze ceniłem służbę kobiet w Kościele – bez nich Kościół nie dałby sobie rady. Także w samym Piśmie Świętym widzimy, że kobiety zawsze współkształtowały historię zbawienia, one nie milczały, nie były na marginesie, mimo że były mniej wyeksponowane niż mężczyźni. Jako Biskup Kościoła starałem się zawsze wspierać inicjatywy kobiet, działających w Kościele. Z tego też powodu wspólnie z żoną zorganizowaliśmy przed 25 laty Forum Kobiet Luterańskich. Dotąd kobiety nie miały wspólnej platformy dyskusji i wymiany poglądów. Wcześniej organizowaliśmy jeszcze międzynarodowe spotkania kobiet, w których uczestniczyły panie z Polski, Niemiec i Francji.
Czy w tym kontekście nie pojawiały się już pierwsze rozmowy o ordynacji kobiet, szczególnie w sytuacji, kiedy w Kościele w Niemczech i we Francji pełniły już urzędy pastorskie?
Zamiary takie były krótko po 1945 roku, tylko nie było odpowiedniego klimatu do zmian. Nie chciałem rozpoczynać dyskusji bez odpowiedniego przygotowania gruntu. Chodziło o ukazanie służby kobiet w wielu wymiarach Kościoła. Zmiany w świadomości następowały powoli, choć były miejsca, gdzie rola kobiet była oczywista. W niektórych parafiach nie byłoby w ogóle rad parafialnych, gdyby nie kobiety, a szczególnie w diasporze, gdzie panie były często bardziej mobilne od panów i w niczym nie ustępowały w działaniu i zaangażowaniu. Powoli przełamywały się również rady parafialne i bynajmniej nie chodziło o parytety, ale, aby kobiety w ogóle były w radach parafialnych, przejmowały współodpowiedzialność za kierowanie zborem. Pamiętam, że w Bielsku dopiero w latach 70. kobieta mogła zasiąść w radzie parafialnej. Wcześniej był duży opór.
W jaki sposób to motywowano?
Tradycją. Na Śląsku w radach parafialnych zasiadali praktycznie sami mężczyźni. Musiała nastąpić – nazwijmy to – przebudowa męskiej mentalności. Jeśli chodzi o ordynację kobiet to jestem jej zwolennikiem i dlatego zależało mi na podjęciu takich działań, które pomogłyby w zmianie mentalności i stosunku do roli kobiet w Kościele
Czyli zamiarem Księdza Biskupa było nie tyle wprowadzenie ordynacji kobiet, co jej przygotowanie?
Podczas Synodu stwierdziłem, że jestem gotów ordynować kobiety, jeżeli mnie Synod do tego upoważni. Dyskusja się odbywała, chociaż nie mieliśmy takich możliwości rozmowy jak teraz. Były jednak pewne narzędzia. Prof. Karol Karski przetłumaczył wszystkie dokumenty Światowej Federacji Luterańskiej nt. ordynacji kobiet i materiały otrzymał każdy członek synodu. Pojawiły się artykuły, rozmowy i kontrowersje. Trzeba przypomnieć, że wprowadzenie w urząd katechetek po wojnie kobiet – pierwszą była mgr teol. Irena Heintze – nie odbywało się bez kontrowersji. Wcześniej byli nauczyciele religii (mężczyźni) lub ewentualnie siostry diakonisy. Nie było katechetek.
Czy dojrzał już czas czy jeszcze należałoby rozmawiać i zastanowić się?
Myślę, że czas na wprowadzenie ordynacji kobiet nadszedł. Oczywiście należy precyzyjnie wyjaśnić kwestie formalno-prawne i socjalno-bytowe, ale wiem, że takie też są plany Biskupa Kościoła. Podczas mojej służby jako seniora diecezji zdarzały się sytuacje, kiedy rady parafialne wsparte votum zboru zwracały się z prośbą o ordynację pań wypełniających praktycznie wszystkie obowiązki duszpasterskie. Musiałem niestety odmawiać, gdyż nie było innej możliwości. Często pojawiają się komentarze, co powiedzą katolicy czy prawosławni, ale przecież to nie te czasy, a poza tym i tak nasz urząd duchownego nie jest uznawany, więc nie ma to większego znaczenia. Nie widzę żadnych przeszkód teologicznych – nie ma różnicy między kobietą a mężczyzną w zwiastowaniu Słowa Bożego. Dobrze, że historia Kościoła ukazuje błogosławione kobiety, dzięki którym wiele rzeczy się udało dokonać w Kościele. Mam cichą nadzieję, że dojrzeliśmy do tej decyzji. Pan Jezus posługiwał się kobietami do niesienia Ewangelii o swoim Zmartwychwstaniu, dlaczego więc i my nie mielibyśmy tego czynić Jego przykładem?
Pojawiają się wątpliwości czy kobietom wolno, czy są rzeczywiście powołane do kierowania Kościołem, zborem.
To ja opowiem taką historię. W 1994 roku byłem na synodzie generalnym odradzającego się Kościoła ewangelicko-luterańskiego w dawnym ZSRR. Obrady odbywały się w Sankt Petersburgu i na zwierzchnika Kościoła (arcybiskupa) wybierano wówczas ks. prof. Georga Kretschmara pochodzącego z Kamiennej Góry. Nabożeństwo było w kościele, w którym był wciąż widoczny basen, a sam synod obradował w kinie, również dawnym kościele. Poruszano temat ordynacji kobiet i ich służby w Kościele. W pewnym momencie wstała około 40-letnia kobieta, pochodząca z azjatyckiej części Rosji i powiedziała: ‘Co chcecie od kobiet? Mój dziadek i ojciec byli ewangelistami. Nie mieliśmy księdza. Mój dziadek namaścił mojego ojca.’
Namaścił?
Tak powiedziała. Był to rodzaj ordynacji. Następnie wyjaśniała, że gdy jej ojciec był umierający urząd zwiastowania przekazał jej. Mówiła, że była jedyną osobą, która znała Pismo Święte w promieniu kilkuset kilometrów. W trudnych czasach chrzciła dzieci, nauczała, udzielała Wieczerzy Pańskiej. Opowiedziała to synodałom i zapytała: ‘A teraz mówicie mi, że ja nie mogę tego robić? Czy w obliczu prześladowanego Kościoła to było ważne i godne, czy nie było? Pan Bóg wie. Gdyby to się stało drugi raz, to zrobiłabym to samo’. Wielu przyjęło to świadectwo ze wzruszeniem.
Wspominając relacje państwo-Kościół posłużył się Ksiądz Biskup obrazem pancernej szafy, w której nabywały powagi urzędniczej dokumenty, dotyczące statusu prawnego Kościoła. Dlaczego jeszcze w latach 90. istniała wciąż nieufność wobec Kościoła Ewangelicko-Augsburskiego?
Wydaje mi się, że była jeszcze pewna grupa urzędników, która niechętnie podchodziła do naszych spraw. Przy początkach tworzenia ustawy spotykaliśmy się z wielką niechęcią. Nie chciano w ogóle stworzyć osobnej regulacji poza Ustawą o wolności sumienia i wyznania. Miał być tylko ten dokument i być może jakieś aneksy dla poszczególnych wyznań. Kwestie prawne i przejściowość rozwiązań dotyczyła także bezpośrednio mnie jako Biskupa Kościoła. Wybrano mnie w 1991 roku według nowego prawa wewnętrznego, które nie zostało zatwierdzone przez państwo. Wcześniej wszystkie ustalenia kościelne wymagały zgody aparatu państwowego. Po 1989 roku nasz Kościół zajął się opracowywaniem nowych przepisów wewnętrznych i nie pytaliśmy już o zdanie władz. Zostałem wybrany wg nowych zasad i była obawa, jak zachowa się nowa władza i czy uzna ten wybór. Postanowiliśmy dokonać drugiego wyboru wg starego porządku poprzez kolegium wyborcze, w skład, którego wchodziło 15 osób.
Krótko po moim wprowadzeniu, Konsystorz przystąpił do opracowania projektu ustawy o stosunku państwa do Kościoła, który bazował na Ustawie o gwarancjach wolności sumienia i wyznania. Złożyliśmy go w ministerstwie. W czasie kolejnej wizyty usłyszeliśmy, że dokumenty spoczywają w szafie pancernej i muszą „jakiś czas poczekać”. Trudno było nie odczuć lekceważenia. To czekanie trwało prawie 4 lata. Władze wciąż zapewniały, że sprawa zostanie załatwiona, ale tyle to właśnie trwało. Nie wiemy, jakie inne działania były podejmowane. Byli z pewnością hamulcowi, którzy przeszkadzali.
W końcu się jednak udało…
Dzięki uporowi posłów wyznania prawosławnego przyjęto wpierw ustawę o stosunku państwa do Polskiego Autokefalicznego Kościoła Prawosławnego, a później dopiero naszą. Oczywiście przed wszystkimi regulacjami był Konkordat. Nasza ustawa nie w pełni nas zadowalała, chociażby w kontekście nieruchomości, ale to było maksimum tego, co zdołaliśmy wówczas osiągnąć. Żartobliwie można powiedzieć, że mieliśmy ekumeniczną, prawosławno-luterańską metodę współpracy podczas rozmów z państwem. Sędziwy metropolita Bazyli używał przysłowiowego „kadzidła”, a ja mocnych argumentów. Nie było pomocy ze strony Kościoła rzymskokatolickiego, ale było wsparcie zagraniczne ze strony siostrzanych Kościołów – wówczas każda delegacja dopytywała władze o nasze sprawy. Korzystaliśmy też z każdej okazji w mediach, aby sprawę nagłośnić i się udało, ale tylko częściowo, bo do dziś nie ma pełnego równouprawnienia.
Jak Ksiądz Biskup postrzega jubileusz 500-lecia Reformacji?
Kiedy patrzymy na ostatnie 500 lat możemy zauważyć, że każde stulecie miało swój kontekst: 1617- walka o przeżycie idei Reformacji, 1717 – ortodoksja i pietyzm, 1817 – wiosna ludów, 1917- koniec I wojny światowej i 2017. Jaki będzie nasz kontekst ? Ważne jest, abyśmy nie tylko świętowali przeszłość i nią się cieszyli, ale starali się wydobyć z tej spuścizny najważniejsze przesłania aktualne dla nas tu i teraz, ludzi żyjących w dobie ekumenizmu i w XXI wieku. Musimy się też zastanowić nad polskim kontekstem, czym była, jest i czym może być dla nas Reformacja – nie tylko w wymiarze globalnym, regionalnym, lokalnym, ale też osobistym. Może warto na nowo podjąć Lutrowe sola: solus Christus, sola gratia, sola fide i sola scriptura.
Ks. Jan Szarek – ur. 13 lutego 1936 r. w Bielsku-Białej. Ordynowany 25 września 1960 r. w Bielsku przez ks. bpa Andrzeja Wantułę na duchownego Kościoła Ewangelicko-Augsburskiego. W latach 1962-70 pracował w parafii w Giżycku, a później w latach 1970-75 jako wikariusz diecezjalny w Bielsku, gdzie w 1975 r. został wybrany na II proboszcza. W 1979 powierzono mu funkcję konseniora Diecezji Cieszyńskiej, a w 1980 został wybrany seniorem Diecezji. Od 1980 r. przewodniczył Komisji Synodalnej ds. Ewangelizacji i Misji, organizował Tygodnie Ewangelizacyjne. W 1984 r. został Radcą Konsystorza Kościoła, a także przewodniczącym Rady Opiekuńczej Diakonatu „Eben-Ezer” w Dzięgielowie. Nadzorował budowę ośrodka młodzieżowego w Salmopolu k. Szczyrku i Ośrodka Wydawniczego „Augustana”. 6 stycznia 1991 r. Synod Kościoła wybrał ks. Jana Szarka Biskupem Kościoła Ewangelicko-Augsburskiego w RP. Bp Szarek był wieloletnim prezesem Polskiej Rady Ekumenicznej. W 2000 r. otrzymał doktorat honoris causa Chrześcijańskiej Akademii Teologicznej w Warszawie.
W 2016 roku ukazały się w Wydawnictwie Augustana wspomnienia bp. Jana Szarka „Niosła mnie radość służby. Wspomnienia z czasów przemian”.