Statystyki dezaktualizują się po godzinie lub szybciej, a na koniec dnia pozostaje gorzkie podsumowanie – duży bilans śmierci i niewielka liczba uzdrowieńców i wyleczonych. W końcu to nie tylko liczby, a konkretne życiorysy, marzenia i pozostała po nich pustka.
A jednak historia uczy, że w chwilach granicznych to właśnie pieśni pomagały ludziom przetrwać dramatyczny czas. Ta historia zapisana jest również na kartach naszego Śpiewnika Ewangelickiego.
Właściwie cała historia Kościoła przesiąknięta jest cierpieniem – nie tylko tym, które (niestety) zadawały same Kościoły, ale cierpieniem, które dotykało chrześcijan różnych wyznań.
O tym, że w średniowieczu i później w okresie reformacji dżuma lub, jak mawiano, czarna śmierć, powodowała niewyobrażalne spustoszenie przypominają dziś historycy snując porównania z pandemią Covid-19.
Bez wątpienia, dżuma i inne choroby były o wiele groźniejsze, co nie pomniejsza dramatu ludzi, którzy żegnają swoich bliskich albo tych, którzy muszą umierać w samotności mając wokół siebie szczelną śluzę, foliowy namiot albo ścianę na szpitalnym korytarzu.
Cierpienie, lęk, zwątpienie i pojawiające się na horyzoncie wątpliwości to doświadczenie uniwersalne na przestrzeni wieków. W Śpiewniku Ewangelickim mamy ślady tych przeżyć, często niewyraźne lub wręcz niewidoczne. Są one otulone zaufaniem, które dla ludzi wierzących jest czymś zdecydowanie więcej niż urzędowym optymizmem wg zasady „wszystko będzie dobrze”. Nie, chrześcijański optymizm jest odwrotnością tego, co zdaje się sugerować optymizm filmów z happy endem czy pocieszenia od autentycznie przychylnych nam osób. Chrześcijański optymizm nie jest środkiem odurzającym pozwalającym przejść do religijnego matrixu, ale jest zaufaniem, przeświadczeniem, że nie zawsze wszystko będzie po naszej myśli, a jednak nie jest pozbawiony nadziei na ratunek przed beznadzieją, depresją i obojętnością.
Mamy w Śpiewniku Ewangelickim pieśni pisane w okresie dżumy i innych chorób. Są to teksty do bólu – czasami dosłownie – osobiste. Nie każde wyobrażenie Boga musi odpowiadać naszemu, nie ze wszystkim musimy się zgadzać, nie każde słowo czy zdanie musi nam w religijnym przejęciu gładko przejść przez gardło. A jednak w tych pieśniach znajduje się zachęta, by odważyć się na zaufanie, by znaleźć siłę, która będzie potężniejsza od rozpaczy.
Ksiądz od dżumy
Jest 7 lipca 1613 roku w królewskim mieście Wschowa, która była wówczas jednym z najważniejszych ośrodków luteranizmu w Polsce. Duszpasterzem miasta był wybitny kaznodzieja i teolog Valerius (Waleriusz) Herberger, zwany Małym Lutrem ze Wschowy ze względu na liczne dzieła i autorytet, jakim cieszył się w kraju i zagranicą. Miasto nie raz cierpiało – to wojna, to pożary, to zarazy, ale rok 1613 był wyjątkowy. Tego dnia Wschowę nawiedziła czarna śmierć.
Ks. Herberger, który już trzy razy doświadczał epidemii dżumy, pozostał w mieście i – jakbyśmy dziś powiedzieli i niekoniecznie naśladowali – łamiąc wszystkie zasady sanitarne nie ustawał w posłudze duszpasterskiej. Pytany, dlaczego nie wyjechał ze Wschowy, odpowiadał: urodziłem się we wtorek, a więc po to, aby służyć. Wtorek w j. niemieckim to Dienstag, słowo zaczyna się to „dien„, a więc temat czasownika dienen – służyć.
W kościele kilka razy dziennie odprawiał nabożeństwa z Sakramentem Ołtarza, po domach spowiadał umierających i chodził ulicami miasta, pocieszając i głosząc kazania. Później, gdy zabrakło grabarzy, sam ciągnął wózek ze zwłokami na cmentarz i prowadził pogrzeby. W ciągu kilkumiesięcznej epidemii z ok. 6000 mieszkańców Wschowy zmarło ponad 2100. Dla ówczesnych chrześcijan – bez względu na wyznanie – plagi i zarazy interpretowano jako karę, ale najczęściej jako czas próby. Oczywiście, pojawiały się skargi i pradawne pytania „Gdzie jest Bóg?” i z pewnością byli tacy, którzy poddawali pod wątpliwość wszechmoc czy miłosierdzie Boga. W tym czasie Herberger ułożył modlitwę składającą się z ciągu cytatów biblijnych ze Starego Testamentu, wyrażających prośbę o ratunek, nadzieję, ale też cierpienie. Modlitwa zakończona została wezwaniem: „Chcemy Ci w wieczności zaśpiewać radosne alleluja. Amen. W imieniu Twojego ukochanego Syna Jezusa Chrystusa!”
Na tym jednak nie koniec ks. Herberger ułożył pieśń, która do dziś śpiewana jest w kościołach luterańskich (i nie tylko) na całym świecie. Melodię, znaną bardziej niż sama pieśń, ułożył do niej ks. Melchior Teschner, który spoczywa niedaleko pastora Herbergera na wschowskim cmentarzu.
„Już z tobą się rozstaję” (ŚE 918) jest z jednej strony typowym dla ówczesnej epoki religijnym poematem, mówiącym o odrzuceniu świata, ale z drugiej– i jest to centralna myśl tekstu – wyraża bezgraniczne zaufanie Chrystusowi i prośbę w chwili udręki i śmierci, ale nade wszystko nadzieję zmartwychwstania przez Krzyż:
Wszak w głębi duszy mojej jaśnieje imię Twe; twym krzyżem się przystroję, toć pocieszenie me. Przed wzrokiem stań na jawie, gdy pójdę w śmierci dół, coś dla mnie tak łaskawie śmierć gorzką na się wziął (…) Me imię jak najpilniej w żywota księgę wpisz. Zwiąż mnie ze sobą silniej niż wiąże stal i spiż. Włącz mnie do rzeszy świętych, co w niebie żyją już – bym chwałą Twą przejęty, Twą dobroć wielbił wciąż.
Pieśnią Herbergera zainspirował się Jan Sebastian Bach i skomponował do niej chorał.
Niespełna 100 lat później – od 8 czerwca 1709 do 8 lutego 1710 – zaraza znów nawiedziła Wschowę, dziesiątkując jej mieszkańców. Następca Herbergera i jego biograf, ks. Samuel Fryderyk Lauterbach, opisał jej przebieg w „Małej Wschowskiej Kronice Zarazy” przywołując doświadczenia przodków i pocieszenie, którego doznawali.
Ręka Boga i lśniąca jutrzenka
Tekstem starszym od pieśni Herbergera jest również znana pieśń „Nie puści Boga swego” (ŚE 687) napisana przez bp. Ludwiga Helmbolda w 1563 roku w Erfurcie, gdy przez miasto przeszła dżuma. Zmarło ponad 4 tys. mieszkańców, zamknięto uniwersytet, życie zamarło na wiele miesięcy:
„Nie puści Boga swego przenigdy dusza ma, bom pewien łaski Jego, że wiernie o mnie dba. Dłoń mi podaje swą, cudownie mi pomoże, gdy ucisk mój się wzmoże i srogie wichry dmą. Więc Jemu się powierzę, gdy ciężki spadnie cios, do Niego wzniosę szczerze próśb moich korny głos. W Nim mój bezpieczny schron dla duszy mej i ciała, stateczność Jego trwała, ratuje tylko On.”
Na kanwie hymnu Helmbolda symfonię skomponował Heinrich Schütz, a kantatę Jan Sebastian Bach.
Jeszcze inną – i z pewnością nie ostatnią – pieśnią powstałą w czasach zarazy był hymn napisany przez ks. Philippa Nicolaia „Jak pięknie nam jutrzenka lśni” (ŚE 105).
W naszych kościołach pieśń śpiewana jest w czasie epifanijnym, jednak jej geneza to wiara wypływająca z cierpienia i doświadczenia zarazy.
Pieśń z wyraźnymi elementami mistycznymi, jest właściwie wyznaniem wiary:
„Gdy na mnie swój kierujesz wzrok, jest mi, jak gdyby z nieba Bóg słał w noc mą jasny promień! Ach, Jezu, słowa Twego siew, Twój Duch, Twe ciało, Twoja krew są jak ożywczy strumień! Weź mnie, Panie, w ręce swoje, łaski zdroje, spuść na nowo! Patrz, przychodzę na Twe słowo!
Pieśń to nie amulet
Przytoczone pieśni – jak i im podobne – nie są amuletem na cierpienie, gwarancją dobrego samopoczucia, ani tym bardziej nadgorliwym wezwaniem do lekceważenia życia, które jest darem – Bożym darem. Zanurzone mocno w swoich czasach, mogą być jednak i dziś pomocą w chwilach, tygodniach i miesiącach, gdy nie zawsze pojawia się odpowiedź na nastręczające się pytania.
Nawet jeśli pieśni wszystkiego nie wyjaśniają, ani tym bardziej nie rozjaśniają, nawet jeśli mogą wystawiać na próbę naszą wrażliwość i postrzeganie świata oraz międzyludzkich relacji, to mogą – bo przecież wcale nie muszą – być pocieszeniem i wzmocnieniem dla nielicznych lub wielu, którzy może akurat w nich znajdą moment dla siebie, a może i dla innych.
Można po prostu przeczytać, zaśpiewać z akompaniamentem (link) lub bez, posłuchać, jak inni śpiewają i sprawdzić, czy choć trochę pomogły nam jak pomagały tym, którzy byli przed nami.