Trzymam w ręku książkę już nienową, ale nieustannie inspirującą. Jest to wymiana listów między Krzysztofem Doroszem i Stanisławem Obirkiem, zatytułowana „Między wiarą a Kościołem” (Warszawa, 2010). Obaj autorzy poruszają w niej sprawy o fundamentalnym dla ich wiary znaczeniu. Pełno tu odniesień do bogatej tradycji Kościołów. Nie brak też krytycznej oceny rodzimego chrześcijaństwa, jak i współczesnej kultury. Nieco przewrotnie można by napisać: jest to znakomita książka zarówno dla tych, którzy w dzisiejszym świecie więcej widzą diabła niż dobra, jak i tych, którzy w zorganizowanej religii dopatrują się zakusów ograniczania jednostkowej wolności.
Teraz będzie konkretnie, za to odrobinę nieprzyjemnie. Będzie o grzechu – słowo to dziś często wywołuje co najwyżej uśmiech politowania. Krzysztof Dorosz zastanawia się, co grzech może znaczyć dla nas i czy zajmuje jakiekolwiek miejsce we współczesnej kulturze:
„Grzech odchodzi z naszego pola widzenia, a wraz z nim pojęcie i poczucie winy. Dzięki różnym teoriom psychologicznym i zabiegom psychoterapeutycznym wina nieraz traktowana jest jako stan patologiczny, którego najlepiej się pozbyć” (s. 88).
Przynajmniej z częścią tak wyrażonej tezy wiele Czytelniczek i wielu Czytelników się zgodzi – poczucie winy w życiu codziennym przydaje się zapewne jedynie przy pisaniu wierszy… Na co dzień mamy być efektywni, innowacyjni, promieniować optymizmem i z uśmiechem na ustach poddawać się kolejnym etapom terroru zdrowego życia oraz umysłu niewzruszonego żadną zbędną emocją.
Dorosz w swej diagnozie współczesności na tym psychologicznym poletku nie poprzestaje i jako krytyk kultury dotyka kwestii moralnych: „W zsekularyzowanym świecie rzadko się zdarza, aby ktoś potrafił wyznać zło, które sam uczynił, i chciał przyjąć za nie odpowiedzialność”. To wygląda na poważny zarzut. Ba, trzeba mieć tupet, żeby kogoś o popełnianie zła oskarżyć! Znów się robi nieprzyjemnie. „Twarda to mowa, któż jej słuchać może”, chciałoby się powiedzieć. Dorosz nie chce jednak nikogo stawiać pod pręgierzem, a raczej ukazać przepaść, dzielącą wrażliwość współczesnego człowieka od ludzi minionych epok daleko bardziej zanurzonych w religijnym imaginarium. Eseista w swej diagnozie nikogo nie gani, jedynie przygląda się obecnej conditio humana.
W tym miejscu trzeba spytać, czy ta diagnoza jest aby aktualna? Na naszych oczach dzieje się bowiem coś niewiarygodnego, co zdaje się jej przeczyć.
W mediach, w debacie publicznej wciąż przewija się temat katastrofy środowiska naturalnego, rabunkowej względem natury działalności człowieka i braku odpowiedzialności za los przyszłych pokoleń skazanych na walkę o przetrwanie i pozostałe, wyczerpujące się zasoby niezbędne do życia. Okazuje się, że wielu z nas jest w stanie przyznać coś, co naukowcy opisali już dawno, a teraz jedynie dostarczają kolejnych dowodów bezbrzeżnej ludzkiej głupoty – że metodycznie zabijamy naszą planetę, katastrofa dzieje się live, a my wciąż tylko piłujemy gałąź, na której siedzimy i przyspieszamy ten proces.
Oto nowa zbiorowa wina – świadomość zniszczenia wielkiego dziedzictwa. Trzymając się metaforyki biblijnej, dziedzictwa powierzonego człowiekowi przez jego Stwórcę.
Jeśli zapaść naszej planety jest grzechem, winą, to właściwie skąd się ona bierze? Dorosz przypomina, że gdy mowa o grzechu, łatwo nam zrzucić odpowiedzialność a to na złe wychowanie, a to na „wadliwe stosunki społeczne”. Czy mamy o sobie myśleć, że zostaliśmy zepsuci w szkole, w domu, skoro jest nam na ogół ze sobą dobrze, ludzie nas lubią, rodzice chwalą, odnosimy sukcesy w życiu zawodowym? I, analogicznie, co jest nie tak, skoro nasz kraj jest coraz bardziej zamożny, nasze miasta pięknieją z każdym rokiem, odwiedzają je turyści i chwalą gospodarczy rozwój?
Idę dalej Doroszowym tokiem myślenia. Źródło zła cedujemy na zewnątrz. Trudno zaakceptować nam fakt, że ono może również tkwić w nas samych. W tym miejscu nie tyle jednak chodzi o to, by rozstrzygnąć kwestię, o którą filozofowie i teologowie toczyli boje od stuleci – o naturę człowieka. Chodzi raczej o uchwycenie fenomenu społecznego – przynajmniej część z nas czuje się w związku z tymi niekorzystnymi przemianami niedobrze. Nie da się ukryć, że ten specyficzny dyskomfort – świadomość dziejącego się zła – zatacza coraz szersze kręgi. Być może staje się nawet rodzajem środowiskowej mody – a modę zawsze można połączyć ze skuteczną sprzedażą…
Przy wszystkich zastrzeżeniach, ten dyskomfort istnieje i tak szybko nie zniknie. Staje się zbiorowym wyrzutem sumienia – obok takich spraw jak głęboki polski podział polityczny. Z tym, że obecnie „grzech ekologiczny” zyskuje wymiar globalny i daleko wykracza poza polskie piekiełko.
Co z tym poczuciem zrobią chrześcijanie, a co uczynią z nim ludzie, którzy dziś już nie odnajdują się w wielkich tradycjach religijnych? Co zrobią postchrześcijanie? Czy wytłumaczenia tej katastrofy będą szukać na zewnątrz, czy jednak poszukają go w sobie? Jakich diagnostycznych instrumentów użyją? Co usłyszą w swoich kościołach?
Na koniec tylko krótko o podejściu Kalwina, które Dorosz przywołuje. Grzech to odwrócenie się od Boga, zerwanie z Nim relacji, skupienie wyłącznie na sobie. Żaden wymiar człowieka nie jest wyjęty spod panowania grzechu. Taki jest punkt wyjścia, mocno pesymistyczny. Ale to jest tylko punkt wyjścia. Wcale nie oznacza, że trzeba siedzieć z założonymi rękoma. Przeciwnie, widać jak na dłoni, ile jest jeszcze do zrobienia.
Tomasz Mincer – w latach 2013–2017 redaktor naczelny internetowego Miesięcznika Ewangelickiego, członek warszawskiej parafii ewangelicko-reformowanej